Dlaczego przestałam zwracać uwagę na "testowane" jedzenie
19:22Przede wszystkim dlatego, że zaczęło mnie to już przerastać i wpływać negatywnie na moje własne zdrowie psychiczne. Ale po kolei.
Złe dobrego początki...
Nie wiem czy Wam już o tym wspominałam, ale mój weganizm wyewoluował z testów na zwierzętach, a konkretniej z zainteresowania tym tematem. Tak, najpierw kochałam króliczki, pieski, kotki i szczurki, potem dopiero świnki i krówki, a dopiero na samym końcu małe kurczaczki i cielaczki. To tak w dużym skrócie. Jeszcze przed przejściem na wegetarianizm wykreśliłam z mojego życia oprócz testowanych na zwierzętach kosmetyków, także produkty spożywcze, co do których byłam przekonana, że należą do testujących koncernów. I tak zamiast czekolad Milka* jadłam Kinder Czekoladę, a zamiast Coca Coli** piłam colę Hoop. Zrezygnowałam też z moich ulubionych ówcześnie słodyczy: Princessy, Bounty czy innych Snickersów. Na zdrowie mi to wcale nie wyszło, bo nadrabiałam słodyczami "nietestowanymi", zwierząt też dzięki temu nie uratowałam (przecież jadłam nabiał, pizzę z serem i lody Grycan!), za to ucierpiało na tym trochę moje zdrowie psychiczne.
Rzeczą, którą o mnie już wiecie, jest to, że byłam kiedyś wege-oszołomem. Dokładniej "cruelty-free oszołomem". Potrafiłam wypominać innym testujące fimy mimo, że sama nie byłam jeszcze nawet weganką. Potem na weganizmie nieco odpuściłam, aż w końcu odkryłam, że nie chcę być weganką dla własnego ego, tylko dla zwierząt, przede wszystkim tych, które codziennie cierpią z powodu hodowli przemysłowych. W sumie weganizm dla zwierząt też bywa w moim przypadku trochę egoistyczny, bo wcale nie ukrywam, że taki całkowicie zweganizowany świat byłby bardzo wygodnym miejscem do życia.
Kryzys
Podczas pierwszego półrocza mojego weganizmu nadal dumnie i bohatersko nosiłam etykietkę "cruelty-free" i bojkotowałam Laysy** i Colę**. W Finlandii świadomie wzgardziłam sojowymi lodami Tofuline dostępnymi w każdym sklepie w normalnej cenie (Ingman należy do Unilevera), co obecnie uważam za jeden z największych błędów mojego życia (bo ja ogólnie mało czego w życiu żałuję, to jednak było istną głupotą). Aż się dziwię, że nie przyznano mi za to orderu z fasoli. Teraz żałuję, że się nimi nie objadałam kiedy miałam ku temu okazję. Co więcej, teraz dałabym się pokroić Nestlowi czy innemu szatanowi za wypuszczenie na rynek wegańskich, przystępnych cenowo rożków i lodów na patyku.
W pewnym momencie zdałam sobie sobie sprawę, że jestem o krok od zabrnięcia za daleko - powiązania pomiędzy firmami, inwestorzy, udziały i takie tam rzeczy, do których zwykły konsument nie ma dostępu (co ciekawe, kwestia testowanych na zwierzętach kosmetyków wydaje się mniej skomplikowana, ale może po prostu mamy w tej kategorii więcej niezależnych firm). Zastanawiałam się czy mogę nadal kupować moje ulubione pomidorki z Podravki, bo natknęłam się w internecie na informację, że należy ona do firmy, która ma pod sobą też firmę produkującą leki (leki to akurat jeszcze inna sprawa, ale z nimi też nie mam już problemu). W tym samym czasie, gdzieś na początku obecnego roku, rozpoczął się mój pierwszy wegański kryzys, na tyle poważny, że chciałam z weganizmu rezygnować. Kupiłam sobie Oreo (wtedy jeszcze myślałam, że Kraft/Mondelez testuje). I wtedy doszłam do wniosku, że łączenie testowania na zwierzętach jedzenia, czy w ogóle kwestii koncernów (bo może nie wiecie, ale niektórzy uważają, że wspieranie nawet nietestujących korporacji jest niewegańskie) z weganizmem tylko temu weganizmowi (a co za tym idzie, zwierzętom) szkodzi.
Dlaczego? Między innymi dlatego, że:
a) Dokładamy weganom, którzy i tak na co dzień muszą odmawiać sobie ogromnej ilości produktów, kolejną zmienną, którą muszą się przejmować.
b) Przede wszystkim zniechęcamy do naszego stylu życia ludzi, którzy chcieliby przejść na weganizm, ale nie wyobrażają sobie życia bez produktów firm, które bardzo dobrze znają. Rezygnacja z mięsa i nabiału to już jest duża zmiana, a do tego rezygnacja z ulubionego (wegańskiego) sosu, napoju czy ciastek należących do Nestle*** czy innego Unilevera może już kogoś przerosnąć. Weganizm wcale nie musi być dla każdego taki prosty, jak go lubimy przedstawiać, każdy ma przecież swoje preferencje i przyzwyczajenia.
c) Znaczna część wegan z tego weganizmu rezygnuje i jednym z powodów tego stanu rzeczy jest między innymi właśnie niedostateczna dostępność produktów wegańskich i tęsknota za lubianymi smakami. Fajnie jest nie utrudniać ludziom dodatkowo wytrwania na wegańskiej diecie. Jeśli zawsze lubili oni zjadać na śniadanie porcję (wegańskich, de facto) płatków Nestle, to niech jedzą je nadal.
d) Pokazujemy w ten sposób weganizm jako coś jeszcze bardziej skomplikowanego. Chcę, aby weganizm kojarzył się z czymś prostym i przyjemnym, a nie jawił się jako pasmo niekończących się ograniczeń. Weganizm powinien być dla ludzi z zewnątrz czymś atrakcyjnym, a nie zawsze może się taki wydawać, zwłaszcza kiedy zaczynamy do niego dodawać coraz więcej bardziej i mniej absurdalnych zasad.
e) Złe koncerny były, są i będą, ale fajnie by było, jakby mogły się one przyczynić do pozytywnych zmian na świecie. Przykładem takich pozytywnych zmian może być np. wprowadzanie do swojej oferty wegańskich produktów. Chcę, aby wegańskie jedzenie było dostępne wszędzie, i w ofercie Nestle, i w eko-sklepie, i w McDonaldzie.
f) Bojkotowanie jedzenia produkowanego przez "złe" koncerny było dobre za czasów wszystkożernych i wegetariańskich. Mogłam wtedy czuć się dobrze jedząc jajka i nabiał, bo przecież jestem taka świadoma, nie kupuje niczego od Danona czy PepsiCo**. Natomiast weganie, jeśli już nie chcą się cieszyć z każdego nowego wegańskiego produktu (który zwiększa szanse na zainteresowanie dietą wegańską i zabijania mniejszej ilości zwierząt), to mogliby chociaż tego nie sabotować.
g) Poza tym bardzo łatwo jest się w temacie takich koncernów i powiązań miedzy nimi zapędzić w kozi róg (patrz. moje doświadczenia z Podravką).
h) Dajemy pole do manewru wegańskim fanatykom. Może widzieliście już gdzieś próby nawoływania do bojkotu Lidla, Biedronki czy innego supermarketu z powodu wspierania WOŚP czy budowy sztucznej komory serca, które mogą wiązać się z testami na zwierzętach? Czym innym ma to być, jak nie chorym fanatyzmem? I jak cienka linia dzieli takie "postulaty" od nazywania niewegańskimi zakupów w sklepach, gdzie sprzedaje się też produkty zwierzęce, obsługa nosi niewegańskie buty, a zarobione dzięki nam pieniądze wydaje na mięso i ser, albo, co gorsza, wrzuca je do WOŚPowych puszek ;) Byłam już bliska doszukiwania się tego rodzaju informacji jeżeli chodziło o firmy i ani trochę nie uważam tego za zdrowe.
Nie trudno już skończyć w ten sposób:
Tak się to właśnie kończy. Bohaterska postawa pani komentatorki uratowała dosłownie 0 zwierząt, zrobienie zakupów w Carrefourze czy Tesco jest zapewne o wiele bardziej "wegańskie" niż w Lidlu i Biedronce. Za to jej fanatyczne komentarze mogły zniechęcić do weganizmu sporo osób i, przede wszystkim, utrwalić stereotyp weganina-oszołoma. A ja nie o taki weganizm walczyłam.
Czym ta sprawa różni się od kosmetyków?
Ja osobiście nie łączę już kwestii testowania na zwierzętach z weganizmem. To są dla mnie dwie zupełnie inne sprawy, mimo że sama w swoim życiu i swoich wyborach skupiam się na nich obydwu. Większość kosmetyków obecnych na naszym rynku ma wegańskie składy. Mamy też sporo nietestujących na zwierzętach firm. Nie jest trudno znaleźć kosmetyki zarówno wegańskie, jak i nietestowane. Inaczej jest w przypadku przetworzonej żywności. To, co mamy na sklepowych półkach w większości ma niewegański skład. Nawet do deserowych czekolad albo gotowych sałatek nierzadko dodaje się produkty mleczne. Dlatego nadal cieszy nas każdy nowy wegański składowo smakołyk i denerwują nas wege-fanatycy, którzy tę wegańskość chcą odebrać lubianym przez nas czipsom czy ciastkom.
Ktoś testuje, żeby nie testować mógł ktoś
W całym tym bojkocie konsumenckim warto mieć świadomość, że dzięki temu ze testujący koncern wziął na siebie przetestowanie na zwierzętach niektórych składników, teraz nasze rodzime firmy mogą być uznawane za cruelty-free, używając zatwierdzonych i przebadanych składników i posiłkując się danymi literaturowymi. Prawo niestety wymaga przetestowania na zwierzętach nowych i nieznanych substancji stosowanych czy w żywności, czy w kosmetykach i lekach. I nie, nie tylko tych strasznych syntetycznych dodatków, także składników pochodzenia naturalnego.
Ale, ale, więc co teraz?
Nic. Nie oznacza to, że rzuciłam się na przyprawy Knorra, płatki Nestle czy herbaty Lipton. Inna sprawa, że nie ma tu się za bardzo na co rzucać. Przypadkowo wegańskich produktów od testujących firm (zwłaszcza tych produkujących kosmetyki: Unilever, P&G, Nestle - czyli tych obecnych na mojej czerwonej liście) nie zamierzam kupować. Co do innych, z reguły i tak wybieram w sklepach produkty polskich (albo chociaż europejskich) firm, a te na ogół są pod względem testów w porządku. W sytuacjach podbramkowych pierwszeństwo ma jednak wegański skład - lepiej przecież żebym zjadła wegańskiego loda Nestle niż niewegańskiego Koral. Za to jeśli któraś z tego typu firm wysiliłaby się trochę i wyprodukowała produkty dedykowane weganom (czyli nie jakieś byle ciastka przypadkowo bez mleka i jajek, ale np. sojowe/ryżowe lody, jogurty, wegańskie deserki), nie miałabym problemu ze wsparciem takiej inicjatywy. Przede wszystkim dlatego, żeby zaznaczyć zapotrzebowanie na wegańskie jedzenie, a także, żeby przekonać inne firmy, że to się opłaca! Uważam, że potrzebujemy wegańskich produktów wszędzie - i w eko-sklepach, i w supermarketach, i w ofercie polskich małych firm, i wśród korporacji.
W prowadzonym przeze mnie riserczu dotyczącym firm testujących i nietestujących na zwierzętach już dawno przestałam skupiać się na produktach żywnościowych. Dlaczego? Głównie dlatego, że uważam ze mogłoby to mieć negatywny wpływ na sytuację zwierząt gospodarskich, o które, mogłoby się wydawać, że jako weganie walczymy. Przypatrując się wielokrotnie bitwom wegan o Oreo* (należące do nietestującego Mondelezu, ale inni ciągle wiedzą lepiej), Colę** czy Laysy**, doszłam do wniosku, że niektórym weganom wcale nie zależy na tym, aby ludzie nie jedli produktów odzwierzęcych, zależy im aby spełniali oni ich wyimaginowany obraz idealnego weganina. Ja nie zamierzam nikomu niczego wypominać i cieszy mnie każda jednostka rezygnująca z produktów pochodzenia zwierzęcego chociażby tylko w diecie. Bo to właśnie dla jedzenia zabija się i krzywdzi najwięcej zwierząt, i to właśnie roślinne produkty powinny być dla nas największym priorytetem.
* Kraft/Mondelez nie testuje na zwierzętach, pisałam nawet do nich w tej sprawie i potwierdziły się tylko moje przypuszczenia. Jedyne co można mu było kiedyś zarzucić, to powiązania z firmą tytoniową, z którą już on nie współpracuje
** Coca Cola i PepsiCo nie testują na zwierzętach od 2007 r., przynajmniej wg Pety.
*** Nadal nie popieram i staram się nie wspierać firmy Nestle, nie tylko z powodu testów na zwierzętach, nie argumentuję jednak tego w taki sposób, że ratuję dzięki temu jakieś zwierzęta.
26 komentarze
dobry artykuł.
OdpowiedzUsuńKraft nie testuje? A byłam przekonana ze tak.. na wielu stronach piszą, że testuje...
OdpowiedzUsuńW internecie można napisać wszystko, co nie znaczy, że musi to być zgodne z prawdą. Zwróć też uwagę na to, z jakiego roku pochodzą dane informacje.
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńZ jakiej firmy pasty do zebów używasz?? Do tej pory używałam colodent ale oni testują ;/
OdpowiedzUsuńhttp://www.kocieuszy.pl/2015/06/weganskie-pasty-do-zebow.html
UsuńKurczę to nawet herbaty trzeba selekcjonować?!
OdpowiedzUsuńA przeczytałaś/eś tekst? Nie, nie trzeba.
UsuńOgólnie się zgadzam, mam jednak jedno ale... Niektóre firmy produkujące żywność nie tylko przynależą do testujących koncernów, ale także same testują na zwierzętach. Przeważnie z absurdalnych powodów, jednak nie zmienia to faktu, że testy się odbywają i nie są przyjemne.
Usuńa czemu unikasz Nestle?
OdpowiedzUsuńBardzo mi się podoba to, że nie jesteś wegańskim oszołomem. Ostatnio, dopiero po 8 miesiącach weganizmu odkryłam, że jedzenie również może być testowane na zwierzętach. Napisałam do kilku wegan czy ich unikają a oni odpisali: 'Oczywiście, że tak' i poczułam się taka... gorsza. Dobrze, że trafiłam na ten wpis akurat teraz, dziękuję za niego :)
OdpowiedzUsuńCudownie też wiedzieć, że mogę jednak kupować Oreo bez wyrzutów sumienia <3
Tak, ja też przeszłam fazę "Nie kupuję Liptona, bo dowiedziałam się, że przestali testować w styczniu 2013 roku, no ale przecież kiedyś TESTOWALI". Teraz już na to nie patrzę, dla mnie weganizm to przede wszystkim przyjemność, zmniejszanie popytu na produkty odzwierzęce i promowanie diety przy okazji.
OdpowiedzUsuńFajnie wiedzieć, że są mądrzy ludzie, którzy dzielą się swoją wiedzą z innymi. Dzięki, świetny artykuł! :)
OdpowiedzUsuńJa unikam koncernowych produktów, ale nie ze względu na zwierzęta. Uważam kupowanie produktów mniejszych, najlepiej polskich firm za lepsze dla gospodarki i konsumentów. Dzięki temu jest większa konkurencja, większy wybór, lepsza jakość i więcej pieniędzy zostaje w kraju (również na wytwory mojej pracy). Ale nie uważam tego za wyrzeczenie, bo te produkty są po prostu lepsze według mnie. Tak samo jak z weganizmem - taka kuchnia jest w większości przypadków smaczniejsza i bardziej różnorodna.
OdpowiedzUsuńCo do lepszej jakości polskich przetworzonych produktów, to nie zauważyłam, ale w takich przetworzonych produktach jak np. płatki śniadaniowe czy chipsy po prostu nie są gorsze od "wiodącej marki", a są tańsze. Niestety widzę, że zupełny oszołym byłby skazany na fasolarianizm, bo duże koncerny ze względów PRowych muszą używać certyfikowanego oleju palmowego, a mały polski producent używa tajemniczego "tłuszczu roślinnego" i kieruje się głównie ceną, żeby i końcowa cena produktu nie była wyższa od "wiodącej marki". Większość gotowych produktów zawiera olej palmowy, i to często nazwany enigmatycznie "tłuszczem roślinnym". Tłuszcz do laysów musi być certyfikowany, tak jak kawa w Starbucksie i McDonaldsie musi być fairtrade, ale tłuszcz do chipsów z Biedronki daje się przecież najtańszy jaki się uda kupić, żeby końcowa cena była niska.
UsuńPonieważ własne zdrowie psychiczne mi miłe, raczej to olewam, ale fanatykom znowu wiatr wieje w oczy. Koncerny muszą coś robić w sprawie oleju, w małych firmach nikt pewnie nawet nie wie, że orangutany, dżungla, olej, blabla. Bo prawda o oleju palmowym jest taka, że on będzie używany i tak w produkcji żywności. Czyli nacisk powinien być na racjonalniejszą, przyjaźniejszą przyrodzie uprawę, a nie na wyeliminowanie go. Prawdziwi fasolarianie oczywiście nie jedzą nic przetworzonego, ale ponieważ większość ludzi jest zbyt słabych i leniwych by podążać tą ścieżką, nacisk wywierany przez fasolarian na producentów jest żaden.
Zauważyłam podobną zależność w przypadku ubrań - wielkie firmy i sieciówki ze względów wizerunkowych muszą przynajmniej coś robić na rzecz warunków pracy szwaczek z Trzeciego Świata, H&M wprowadził ostatnio tiszerty z eko-bawełny, coś tam się dzieje, a i naciski ze strony konsumentów i organizacji są duże, za to mniejsze polskie firmy często produkują swoją odzież we wcale nie bardziej etycznych warunkach. Co do oleju, o tym już pisałam, ale sporą jego część wykorzystuje się do produkcji biopaliw, kosmetyków, środków czystości, może nawet więcej tego się tam ładuje niż do jedzenia. Na to już nawet żadni fasolowcy nie mają wpływu, a samochodami albo chociaż komunikacją miejską jeździmy i w kremach wolimy znaleźć roślinną (czyli głównie palmową) glicerynę i stearynę zamiast łoju zwierzęcego. I też popieram wspieranie zrównoważonej produkcji zamiast bojkotu dla samego bojkotu.
Usuńwiesz, czy kosmetyki My Secret są testowane?
OdpowiedzUsuńNiestety nie odpisują na moje maile :(
UsuńOstatnio na pewnej wege grupie na fb wybuchła wojna w komentarzach o wprowadzenie bezmięsnych opcji w kfc. Już się ucieszyłam, że chłopak będzie miał co jeść na mieście i to też oznacza że jest popyt na takie jedzenie (jest więcej wegetarian! hurra!), weszłam w komentarze, a tam oczywiście zarzuty w stylu: "jak można jest w kfc, zostawianie pieniędzy tam jest nieetyczne". Rozumiem, kfc bardziej kojarzy się z kurczakami, a nie z byciem wege, ale zamiast wspierać takie pomysły, nagle zaczyna się je bojkotować. Smutne to trochę :(
OdpowiedzUsuńBardzo fajny wpis. Planujesz zrobić może kiedyś wpis o wegańskiej chemii gospodarczej. Jakieś proszki do prania, do czyszczenia. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTak, planuję to od ponad roku, ale ciągle jeszcze nie udało mi się ustalić które z produktów Domol nie mają na pewno składników zwierzęcych i jak wygląda sprawa testowania na zwierzętach u polskich firm produkujących detergenty. Dużym utrudnieniem jest fakt, że na etykietkach chemii gospodarczej nie znajdziemy dokładnej listy składników, tylko wzmiankę o jonowych czy niejonowych środkach powierzchniowo czynnych + jakieś dodatki, w czym tak naprawdę może być wszystko. Na dzień dzisiejszy wiem tylko, że wegańskie są na pewno produkty Frosch i Astonish, inne jeszcze spróbuję zbadać pod tym kątem.
UsuńMoim zdaniem, zmiany w swoim życiu wprowadza się tylko i wyłącznie dla siebie. Chyba nikt nie łudzi się, że przez to, że stanie się weganinem, będzie zabijać się mniej zwierząt - popyt na mięso czy testy, jak już napisałaś, jak był, tak jest i najprawdopodobniej będzie. Nie dość, że się go sztucznie nakręca (chociażby przez marketing), to zastanówmy się, tak naprawdę, ile znasz osób, które kupują tylko i wyłącznie to, co jest im potrzebne do życia? Jedną? Zero?
OdpowiedzUsuńPamiętam, że jak ja przechodziłam na weganizm, to męczyła mnie myśl, że cały ten "zachód" jest tylko po to, żeby "nie szkodzić" - coś, co stanowi podstawę mojego systemu moralnego. Nie czyniłam niczego dobrego per se - jedynie odcinałam się od tego złego przemysłu, w dodatku nie w całości (wiadomo, jakieś tam wtopy się zdarzają - tu nie doczytasz składu, tu nie wiesz, że to koncern, itp., itd.). Dopiero później zdałam sobie sprawę, że weganizm zmienił moje życie na lepsze - wymusił na mnie nawyk czytania etykiet, co spowodowało, że się dedukowałam na temat dodatków w żywności czy procesów przemysłowych, co natomiast spowodowało, że zaczęłam odrzucać produkty o wątpliwym składzie, co wpłynęło w pozytywny sposób na zdrowie i samopoczucie, co natomiast wzbudziło we mnie poczucie bycia (w jakimś tam stopniu, oczywiście) świadomym. Oczywiście, można się kłócić, że wcale nie trzeba być weganinem, żeby do tego dość, ale jest to jedna ścieżka z wielu - fakt, że staram się nie szkodzić jest dla mnie nadal bardzo ważny, jednak nie jest to jedyny powód, dla którego trwam przy tej decyzji.
Mój kryzys weganizmu przejawiał się jako ciągota do smaków z przeszłości - będąc pierwsze pół roku na weganizmie, kupiłam sobie paczkę chipsów serowych, a po roku naszła mnie okropna chęć na Nutellę (jak sobie potem uświadomiłam, chodziło o smak mleka w proszku). Ponieważ wegański zamiennik (bardzo dobry, tak swoją drogą) miał inny smak, niż ten z dzieciństwa, przełamałam się i kupiłam sobie ten słoik. Spróbowałam i... poczułam ten wyrazisty smak cukru, tłuszczu, mleka w proszku i na końcu, odrobinę orzechów. Wtedy zdałam sobie sprawę, że chociaż nadal mi to smakuje (aczkolwiek nie tak bardzo, jak w przeszłości - inne kubki smakowe), to bynajmniej to odpadło... nie chciałam wracać. Słoik zjadłam do końca, delektując się każdą łyżeczką, z myślą, że to ostatnia Nutella w moim życiu. I tak po prostu - ciągota zniknęła i rok później, przestała mnie nachodzić. Jeżeli mam czasami (lekką) ochotę na smak mleka w proszku to myślę o składzie napoju sojowego w proszku (syf) i od razu mi się odechciewa.
Jeżeli natomiast ktoś czuje się niekomfortowo z wegetarianizmem/weganizmem i postrzega to jako ekstremalne poświęcenia dla jakiejś odległej idei, to może warto się wycofać i dać sobie trochę czasu (jeść mięso, aż się nie poczuje, że ono odpadło) albo poszukać innej ścieżki (jak ludzie rezygnują z wegetarianizmu na rzecz bycia jaroszami czy mięsa ekologicznego czy cokolwiek). W końcu chodzi tutaj o robienie rzeczy które według ciebie są okej - i pozwalają ci spać spokojnie w nocy.
Przepraszam za ścianę tekstu i pozdrawiam,
Czytelnik
Tak...naukowcy mają rację że weganizm to zaburzenie psychiczne.
OdpowiedzUsuńDoprecyzujmy dwie rzeczy: dysonans poznawczy to jeszcze nie zaburzenie, i to nie ja mam z nim do czynienia.
UsuńNazywanie weganizmu (rodzaju diety) "zaburzeniem psychicznym" to moim zdaniem nie tylko zupełny fałsz merytoryczny, ale także w ogóle błąd semantyczny.
UsuńWeganizm jest wyłączeniem z diety składników pochodzenia zwierzęcego i może mieć różne źródła. Możesz na przykład mieć siedmioro wegan i każdy z nich będzie weganinem z innego powodu
- ktoś z przyczyn etycznych (nie chce się przyczyniać do cierpienia zwierząt)
- ktoś z przyczyn zdrowotnych (przeczytał gdzieś, że taka dieta jest zdrowsza)
- ktoś dlatego że uważa, iż w ten sposób schudnie
- ktoś z przyczyn religijnych (na przykład jest wyznawcą jakiegoś odłamu buddyzmu, który zaleca weganizm)
- ktoś dlatego że po prostu w jego domu jadło się wegańsko i tak mu zostało
- ktoś dlatego że jego sympatia jest weganką i chce się poświęcić dla bycia z nią
- ktoś z przyczyn estetycznych (po prostu brzydzi się tym, co się dzieje w rzeźniach)
itd., itp.
Wrzucanie tych wszystkich przypadków o zupełnie różnej genezie do jednego worka pod nazwą "zaburzenie psychiczne weganizm" byłoby zupełnie nienaukowe (jeśli się mylę, niech ktoś mnie poprawi). Każdy z tych ludzi został weganinem z innego - dającego się określić - powodu, w związku z tym utrzymywanie, że wszyscy oni cierpią czy zapadli na jakieś jedno "zaburzenie psychiczne", które można określić jako "weganizm", jest po prostu nienaukowym zmyślaniem. Jest to bezpodstawne postulowanie bytu czy zjawiska ("zaburzenie psychiczne weganizm") dla wyjaśnienia czegoś, co ma już znane wyjaśnienie. Już nie wspominając o tym, że żaden z tych przypadków nie kwalifikuje się do uznania go za patologiczny (co byłoby konieczne do stwierdzenia u jego "bohatera" jakiegoś zaburzenia psychicznego). Tak - ludzie rezygnują z różnych aktywności, produktów, przyjemności itp. z pobudek etycznych i nie znaczy to jeszcze, że są chorzy psychicznie. Wręcz przeciwnie, jest to najnormalniejsza rzecz na świecie, stanowiąca podstawę całej moralności oraz tego, że nie wszędzie obowiązuje prawo dżungli. Tak, ludzie rezygnują z różnych rzeczy (np. jedzenia mięsa w piątek) z pobudek religijnych i nie znaczy to jeszcze, że są chorzy psychicznie. Tak, ludzie rezygnują z różnych pokarmów z pobudek zdrowotnych (uzasadnionych lub nie) i nie znaczy to, że są chorzy psychicznie. I tak dalej, i tak dalej...
Gdyby ktoś został weganinem, bo "ukazał mu się Batman i nakazał przestać jeść produkty pochodzenia zwierzęcego" albo coś w tym stylu, to wtedy można by przypuszczać, że ta osoba cierpi na jakieś zaburzenie psychiczne. Ale wtedy tym zaburzeniem nie byłby sam weganizm (co najwyżej byłby jego objawem), tylko cokolwiek spowodowało tego rodzaju halucynacje.
Natomiast wyłączenie ze swojej diety takich czy innych jadalnych produktów samo w sobie nie może być uznane za zaburzenie psychiczne. Chyba każdy to robi. Nikt chyba nie je wszystkiego, co jest jadalne. Chyba nie uważasz za zaburzonych psychicznie wszystkich ludzi, którzy na przykład nie jedzą pająków, dżdżownic i ciem (mimo że są przecież jadalne!) albo którzy nie zjedliby psa, albo którzy nie jedzą czerwonego mięsa ze względów zdrowotnych itd., itp.
Poza tym - którzy to niby naukowcy błędnie uważają, że weganizm to zaburzenie psychiczne? Bo ja jakoś nie spotkałem się z żadną sporządzoną przez naukowców listą zaburzeń psychicznych, na których figurowałby "weganizm".
od kiedy Coca Cola nie testuje, jak i Pepsico, nie wierzę liście z PETA, bo oni gazują zwierzeta
OdpowiedzUsuńUwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.